39 lat – wynalazca – Werner Schreyer
Gdyby chcieć opisać Victora jednym obiektywnym słowem, byłoby to oddanie. Przede wszystkim: praca. Od dziecka projektuje i składa wszelkiego kalibru i rodzaju wynalazki, a z biegiem lat jego pracownia pochłonęła cały strych, a nawet rozrosła poza, bo niektóre projekty i materiały musiały zostać przeniesione do małego magazynu gdzieś na East End. Ta obszerna część życia Vermooth'a jest okryta woalem tajemnicy, ale nie dlatego, że twórca zazdrośnie strzeże jej sekretów, po prostu nie obwieszcza pierwszej napotkanej osobie o swojej pasji i grzecznie nie narzuca tego tematu w gronie niewtajemniczonych. Nieuważny obserwator może uznać, że inżynieria to jedynie odskocznia od codzienności, w rzeczywistości jest całkiem odwrotnie. Ostatecznym celem, po którym Victor mógłby szczerze powiedzieć, że umrze spełniony i szczęśliwy, byłoby stworzenie czegoś, co na dobre zagościłoby w domach i udogodniło życie. Tymczasem wobec genialnych wynalazków ostatnich czasów czuje, że wypada blado, co napawa go goryczą.
Zlecenia od sklepów, kupców i manufaktur na różnego rodzaju ulepszenia są jego głównym źródłem utrzymania, jednak największą satysfakcję i prawdziwym powodem, dla którego jeszcze nie rzucił pasji są małe, osobiste zamówienia. Za najcenniejsze uznaje chwile radosnej satysfakcji, gdy widzi wdzięczność w oczach zwykłego, szarego człowieka. Specjalny ruchomy stolik ułatwiający jedzenie posiłków obłożnie chorej damie, proteza łapy ukochanego kota córki sąsiadki, wielofunkcyjne narzędzie kreślarskie dla architekta czy nawet niepowtarzalne zabawki, które stworzył dla swojej siostrzenicy są dla ludzi o wiele bliższe od edisonowej żarówki, ale dla Victora to wciąż za mało...
Jeśli chodzi o kontakty z ludźmi, to tutaj uniwersalne oddanie również się sprawdza, choć na bardziej skomplikowanych zasadach. Vermooth woli na siebie nie zwracać uwagi, unika tłumów i rozgłosu i dla świętego spokoju zazwyczaj potrafi zachować ogładę, ale bliższym znajomym już nie oszczędza, w swoim rozumieniu, prawdy. Często słyszy, że jest cyniczny, sam jednak woli nazwać to podejście naukowym – przez co jak najbardziej obiektywnym – studiowaniem czynników wywołujących zjawisko. Ma w tym sporą praktykę, dlatego potrafi wytłumaczyć prawie każde zachowanie. Wierzy, że nic nie dzieje się bez przyczyny: dzieci bawią się, by utrwalić zachowania, przygotować do roli matek i ojców, darczyńcy pomagają, bo ułatwia im to zagłuszenie wyrzutów sumienia albo sprawia inny rodzaj psychicznego komfortu, a większość znajomości polega na dawaniu czegoś za coś, co w przyszłości zostanie zgrabnie nazwane symbiozą, a o czym Victor nie będzie miał szansy się dowiedzieć. Takie podejście sprawia, że niektórych wniosków wręcz wolałby nie wysnuwać, w chwilach słabości marząc o utracie umiejętności dostrzegania niuansów albo chociaż przejmowania się nimi, z drugiej strony doskonale zdaje sobie sprawę, że wtedy równie dobrze mógłby przestać istnieć. Emocje i doznania plasują się gdzieś na szczycie jego poczucia estetyki, uwielbia je smakować, w głębi duszy przyznając, że nawet jeśli jest w nich gorycz, to nauczył się ją lubić. Szaloną przyjemność sprawia mu odkrywanie czegoś, co jest inne niż założył, że będzie, chociaż z biegiem lat nabrał ostrożności, bojąc się kolejnego zawodu pozorami. Gdy już starannie wybierze kogoś takiego, kto szczerze go zainteresował i uzna, że warto, umie poświęcić rozmówcy wiele uwagi. Słucha i obserwuje, nieświadomie potrafiąc wprawiać w zakłopotanie. Warto także wspomnieć, że Victor na swój oryginalny sposób konstruuje myśli: sprawdza zasoby, wizualizuje oczekiwany efekt, redukuje wady, tworzy prototypy, udoskonala... i dopiero się wypowiada, niejednokrotnie poświęcając spójną formę na rzecz szczerej, przemyślanej treści.
Witam serdecznie na blogu i życzę udanych wątków! :) Proszę też o dopisanie Victora do listy.
OdpowiedzUsuń[Czeeeeeeeeeeeeeść. Serce.
OdpowiedzUsuńPodłapałam muzykę, depresja czeka.]
H.
[To jak, uda nam się coś napisać? Myślę, że Ana nie pogardziłaby paroma wynalazkami do sklepu czy warsztatu krawieckiego. ;)]
OdpowiedzUsuńAnabelle / Lucy
Uliczny śpiewak szczęśliwy brzdąka o błękicie nieba i szarości otaczających go budynków. Jego słowa wsiąkają gdzieś pomiędzy czerwone od zimna nosy, a przyciśnięte do okryć głów uszy. I nikt nie zdaje się spoglądać w jego kierunku, choć wydłużona i niezwykle pomarszczona sylwetka wybija się na tle czarnych, podniszczonych płaszczy. Jedynie pojedyncze osoby chwilowo zatrzymują się przy tej szpakowatej postaci. Śpiewak dostaje funta bądź dwa, kłania się niezdarnie i kontynuuje to o niebie, to o budynkach, to o cudnym życiu w idealnym Londynie.
OdpowiedzUsuńZarysowujemy tę postać dość powierzchownie, ale jest to potrzebne, ponieważ już za moment, dosłownie za minutę na Calumbia Market pojawi się bardzo szczególny jegomość z punktem przy nodze. Z chwili na chwilę punkt będzie się powiększał, osiągnie wysokość dziewięcioletniego dziecka, by zaraz przekształcić się w pełnowymiarową, kształtną dziewczynkę o dużych, ciemnych oczach. Córka pana Fitzgeralda opowiada żwawo o historii, którą przeżyła dziś pod drzwiami matki, coś o anonsach, a co to anons, i słowo, matrymonialne, to wszystko miesza się, szwankuje w głowie kilkuletniego dziecka. Matka skrobała bowiem coś na papierze, pomrukiwała przy tym śpiewnie, nogą podrygując w rytm własnego, łagodnego głosu.
I tutaj, drogi czytelniku, historie dwie zaplatają nam się w jedno, wchodzą w reakcję, niewielką, ale jednak. Riley Fitzgerald zatrzymuje się przy Śpiewaku i krzyczy, że tak, tak właśnie matka śpiewała. O błękicie nieba, szarości budynków i coś tam jeszcze o samotności było. Wskazuje palcem na tego artystę bez polotu, a ojciec tylko przygląda mu się ze słowem „przepraszam” na końcu języka. Chwilę później dochodzi do wniosku, że ot takie uogólnianie nie ma żadnego sensu. Spogląda w niebo, to ma kolor pięknego turkusu, przeplatanego gdzieniegdzie bielą chmur i żółtym poblaskiem słońca. W ten sposób wpada bardziej w zieleń, która przypadkiem, niechcący podkreśla nakrapiane starością i nędzą budynki. Harvey Fitzgerald przełyka przeprosiny i ciągnie córkę dalej - ten moment już na dobre wybudził go z letargu, bo jeszcze chwilę temu stał, mając kilkanaście lat, na szerokiej, pokrytej zielenią polanie. Miał na sobie zwiewne ubranie i ciepłe szczęście rozchodzące się po całym ciele. Tuż obok szczupły, pogodny chłopiec opowiadał mu o świecie i własnych marzeniach, a jego dłoń delikatnie wyciągnęła się ku słońcu, tym samym rzucając cień na fragmenty ich sylwetek.
Drzwi do domu Victora są nie wiedzieć czemu otwarte, lekko uchylone. Nadal jednak nie zapraszają do środka. Raczej odstraszają przechodniów – a może nie? Może to jedynie aura rodziny Vermoothów już na dobre przesiąknęła ściany, by Fitzgeraldowi odebrać oddech i zdolności poruszania się? Mała Riley zdaje się być w podobnym nastroju. Jakby tak dokładniej przyjrzeć się jej myślom, to nadal analizuje widzianego chwilę wcześniej Śpiewaka i poranne zachowanie matki. „Zapomniała, z pewnością zapomniała”, myśli Harvey, po czym mocniej ściska dziecięcą dłoń. Jak na zawołanie postać dziewczynki ożywia się, oczy stają się jaśniejsze, a z jej gardła wydobywa się radosny śmiech.
– Wuju Victorze, wuju Victorze! – krzyczy to małe, zabawne stworzenie i wyrywa się ojcu z uścisku.
Bez zbawiennego kiwnięcia głową opiekuna nie przekracza jednak progu mieszkania, czeka posłusznie, choć nóżki tuptają w miejscu. W końcu, no nareszcie, Fitzgerald mocniejszym ruchem otwiera drzwi, a siostrzenica Victora Vermootha wbiega do środka. Wydaje przy tym niezwykle wysokie dźwięki, te natomiast nie posiadają najmniejszego sensu. Są piskiem po pisku, czasami przeszywanym chrząknięciem. I już jej nie ma, i już biegnie w kierunku określonego pomieszczenia.
– Wybacz, Victor! – z korytarza dobitniej wybija się rozbawiony głos Harveya. – To młode dziewczę nie mogło się doczekać waszego spotkania.
Zdejmuje płaszcz, uśmiecha się do siebie i podąża za niewidzialnymi śladami córki.
H.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, choć nie wyobrażał sobie swojej córki w wieku kilkunastu lat. Nie tyle przerażała go zmiana w myśleniu dziecka, ale rodząca się, groźna dla niego samoświadomość. Riley była niezwykle czułą obserwatorką, może czasami zbyt pochopną i emocjonalną, ale nadal spostrzegawczą. Czasami miał ochotę zawiązać jej oczy i pozostawić ją samą sobie z matką. W tym momencie odepchnął tę myśl i strofując córkę, możliwe że i siebie, położył jej dłoń na ramieniu.
OdpowiedzUsuń– Nie dziwię się, że cieszysz się na widok naszych twarzy. Nie miałeś z nami kontaktu prze wieki – stwierdził nieco protekcjonalnie. – Czym Ty się tam zajmujesz?
Spytał, choć wcale nie chciał wiedzieć. Skierował spojrzenie na drzwi, które znajdowały się za mężczyzną, by moment później dodać: „Zresztą, nieważne”. Nadzieje ochłodziły się, jego ciało przeszedł dreszcz. Riley zdaje się poczuła pretensjonalny ton ojca i posłała mu niewdzięczne spojrzenie.
– Nad czym pracujesz wujku? – wyszeptała zaciekawiona i, podobnie jak ojciec, spojrzała za plecy mężczyzny. Zrobiła to jednak dużo pewniej. – Czy to wehikuł czasu, samopiszące pióro? Albo mówiąca lalka?
Fitzgerald w te kilka drobnych, niewinnych sekund wycofał się i sięgnął po niewielki pakunek, który chwilę wcześniej odłożył na niewielki, mahoniowy stolik. Przyzwyczajony do niepisanych reguł występujących w relacji z młodym Vermoothem, wolnym krokiem przeszedł do jednego z pokoi i położył ciasto w pierwszym lepszym, wolnym miejscu. Mrs. Smith wyjątkowo upodobała sobie brata Pani Cornelii, więc nałogowo wysyłała mu swoje wypieki w najróżniejszy sposób. Tym razem listonoszem, jedynie przyodzianym w mniej stonowany uniform, stał się Harvey.
– Twoja siostra nalega byśmy dzisiaj zaciągnęli cię do teatru, ale patrząc, nie bierz tego do siebie, na twoją zewnętrzną postawę, niewiele z tego będzie – powiedział w końcu głośniej, rozglądając się mimowolnie po całym pomieszczeniu. – Wchodząc tutaj mam wrażenie, jakbym znalazł się w całkiem innym świecie.
Ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej. Miało całkiem inny wydźwięk niż reszta. Z początku zadrgała w nim rozbawiona nuta niedowierzania, później zgasła na rzecz starej, opanowanej pobłażliwości. Wyrzucając z siebie westchnięcie, zajął jeden z wolnych, zdobionych kolorowym obiciem foteli i położył głowę na jego oparciu. Wydawał się być zmęczony, choć wcale się tak nie czuł. Jedynie jego ciało pozostawało bezwładne, wyprute z codziennej energii.
H.
[Tak, zatańczę!]
UsuńCiche, zauważalne jedynie przez niego westchnięcie było źródłem irytacji, która z wolna zaczęła nabierać na sile. Już dawno zauważył, że słowa wypowiadane przez Victora nie tyle miały za zadanie ingerować w czułe punkty rozmówcy, co skutecznie budowały fundamenty pod szeroki i długi mur obronny. Defensywa ta zaczęła się dawno, kiedyś tam w lepszej, ciekawszej przeszłości. Obecnie nie próbował nawet jej przeskoczyć, płynął razem z prądem czując, że w końcu i tak straci, o ile już się to nie stało, kontakt z tym człowiekiem.
OdpowiedzUsuńRiley chodziła swobodnie po pokoju, wyczuwalne napięcie albo jej nie obchodziło, albo bezpośrednio na nią nie wpływało. Swoją lichą posturą i niskim wzrostem mogła skutecznie je omijać. Brała więc w dłonie przeróżne przedmioty, ustawiała je według swych estetycznych gustów, by chwile później zmieniać ponownie ich miejsce. Czasami coś na tyle ją zafascynowało, że z wyraźną konsternacją podawała znalezisko ojcu bądź wujkowi. Mamrotała pod nosem niewyraźne kwestie i czasami, ale tylko czasami przystawała, by wsłuchać się w zdania wypowiedziane przez jednego z mężczyzn.
– Nie chcę iść do teatru, zostanę tutaj – stwierdziła sięgając jednocześnie po dziwny przedmiot, który w kształcie przypominał sprzęt kuchenny. Harvey nie skomentował jej słów, pozostał przy biernej obserwacji.
– Czasami powinieneś choć wystawić nogę za własne mieszkanie, Victor – kontynuował wcześniej rozpoczęty temat, który najwidoczniej nie dawał mu spokoju. – Rozumiem, że nie należysz do osób aż w nadmiarze towarzyskich, ale dobrych, celowo nie mówię zażyłych, relacji, nie utrzyma się polegając tylko na jednej stronie.
Chciał dodać coś jeszcze o siostrze i jego rodzicach, o prawidłowo funkcjonującej rodzinie, ale powstrzymało go uważne spojrzenie córki oraz bezpośrednie, możliwe że nieco bezczelne oczy mężczyzny. Poczuł bezpodstawną złość, więc jedynie oparł podbródek na zaciśniętej dłoni i odetchnął głęboko.
– Sugerujesz, że brak nam wyobraźni? – odpowiedział zaczepnie, starając się podkręcić ostatnie słowo zabawną intonacją. – Uwierz mi, że w kreatywności ta mała nieraz Cię prześcignęła...
… wiedziałbyś o tym, gdybyś choć raz przyszedł w przeciągu ostatnich miesięcy. Odbierając od Riley kolejny przedmiot, nachylił się nad nim i zgrabnie obrócił go w dłoniach.
– Ja podziękuję – odpowiedział mimochodem śpiesząc się, by zadać jedno z nurtujących go w tej chwili pytań. – Nie myślałeś o tym, by rozwinąć swoją działalność na otwartą dla klientów pracownię? Wybacz szczerość, ale wasza rodzina akurat na to może sobie pozwolić.
H.
Dla Fitgeralda niezwykle zajmującym zajęciem było, pewnie nie będzie to dla Ciebie czytelniku zaskoczeniem, obserwowanie większych i mniejszych ludzi, ich relacji, zachowań i rozmów. Z widocznym zamyśleniem przyglądał się więc córce, która chciała zająć wujka na najróżniejsze sposoby. Dziewczynka prawie podskoczyła z zachwytu, gdy mężczyzna wciągnął się w zaimprowizowaną przez nią grę. Oglądając poruszającego się ptaka, uśmiechała się miło, chwilami wydając z siebie monosylabiczne zaczątki śmiechu. Urocza, jest naprawdę urocza, pomyślał, a wraz z tymi słowami wpełzło mu do głowy niewdzięczne uczucie zaniedbania własnego dziecka.
OdpowiedzUsuń– Przepraszam, nie powinienem prawić ci morałów – wstał powolnie i podchodząc do córki, przejął na moment zmechanizowaną zabawkę. – Nie chcę jednak ukrywać, że trochę martwi mnie twoje zachowanie. Nigdy nie należałeś do ludzi przesadnie towarzyskich, ale... nie mam dobrego argumentu.
Oddając niewielkie cudo córce, zrobił dwa kroki w tył i sięgnął tym razem po jedną z książek, które leżały nieopodal finezyjnego przedmiotu, który pierwotnie mógł służyć za popielniczkę. Wolał nie ruszać. Kto wie, czy w ostatniej chwili nie straciłby dłoni. Niedbale przewracając kolejne strony woluminu czuł spokój rozlewający się od serca na resztę ciała. Mógłby się zdziwić, owszem, ale to nieoczekiwane uczucie wydało mu się przyjemnym oderwaniem od ostatnich wydarzeń i emocji towarzyszącym sprawom rodzinnym. Mógłby ten czas, tak na przykład, zatrzymać się na moment w tym miejscu, w otoczeniu ich i jego. Ale ruszył, jak na złość, chwilę później, gdy Victor dał ponieść się myślom, później słowom. Fitzgerald uśmiechnął się na wpół rozbawiony, nie komentując ów specyficznego zachowania.
– Tak, dokładnie o tym mówię. Może wtedy choć trochę polubiłbyś ludzi. - Zamyślił się. – Nie, ty lubisz ludzi, ale nie wiesz jak się z nimi obchodzić. I widzisz drogi Victorze, w tym kryje się cały majstersztyk relacji rodzinnych. Ba, relacji jakichkolwiek. Aby choć trochę dawać im siebie.
Wydawałoby się, że psychoanalityk przejął moment, dał ponieść się własnym przeświadczeniom, ale w końcu spojrzał na mężczyznę z niemym politowaniem. Nie tyle współczuł młodemu Vermoothowi, co interesował się jego głową. (Odrzućmy w tym kontekście brutalny podtekst.) Ale to było to! Meandry ludzkich zachowań, próba wpasowania się w wymogi, utrudniające życie koneksje rodzinne. Na trzeciej z wymienionych myśli zatrzymał walący się na niego natłok skojarzeń. Tak, koneksje rodzinne zdecydowanie nie należały do najprostszych.
– Wujku, pokaż mi jak pracujesz! – wykrzyknęło małe dziewczę w tym samym momencie, gdy krawędź papieru przecięła opuszek palca jej ojca.
H
[Jej, wybacz ten komentarz, ale totalnie utknęłam z brakiem synonimów w głowie i niską jakością pisania, bleh.]